Przez chwilę zastanawiałem się, czy napisać o tym czy POLEXIT grozić nam może, czy raczej pooglądać La Casa de Papel. Ostatecznie zrobiłem obie rzeczy i to, dlatego, że dziś wszyscy szepcą Polexit, Polexit, a z każdego kąta w wagonie tramwajowym, czy zza każdego rogu na ul. Karmelickiej dobiegają dyskusje o czarnej naszej przyszłości. Dodatkowo na każdym przystanku wisi także reklama „Domu z papieru”. Wniosek taki, że dyskusji o Polexicie uniknąć się nie da, podobnie jak oglądania netflixowego serialu. Szkoda więc energii na walkę z nieuniknionym.
Ograniczę się jedynie do kilku akapitów o potencjalnym opuszczeniu przez Polskę UE – recenzję 5 sezonu La Casa de Papel zostawię natomiast innym.
Na wstępie warto zastanowić się, jak ważne – w porównaniu do dążenia do globalnej supremacji Chin, rejterady USA przed Talibami, rosnącego w siłę terroryzmu, ekspansji Federacji Rosyjskiej na terytorium Białorusi i Ukrainy, globalnych ruchów migracyjnych, potencjalnych kolejnych pandemii, czy wiszącego w powietrzu nuklearnego konfliktu izraelsko-irańskiego – są dla Unii Europejskiej światopoglądowo-administracyjne sprawy toczące się wewnątrz średniej wielkości państwa członkowskiego, położonego w Centralnej Europie?
Każdy człowiek, choć odrobinę orientujący się w problemach współczesnej Europy powie, cytując z drobnymi zmianami klasyczny tekst, że zainteresowanie powinno być „mniejsze niż zero”. W gruncie rzeczy, gdyby nie święte oburzenie europejskich parlamentarzystów i ich polskich odpowiedników, to i w Polsce mało kogo by te sprawy zainteresowały. Dlaczego więc dziś tak często w Brukseli mówi się, o polskich problemach i to w kontekście Polexitu?
Zanim odpowiem na to pytanie, postawię pytanie kolejne: jaka jest w tym teatrze pozycja polskiego rządu?
W mojej opinii zaskakująca. Słuchając polskiej opozycji rządzący w Polsce to 100% przeciwnicy Unii Europejskiej. A w świecie realnym, nie politycznych fantasmagorii, rząd premiera Morawieckiego ustępuje w każdej, delikatnie mówiąc „ryzykownej” dla Polaków i polskiej gospodarki kwestii. Ustępuje na każdej linii i po całości, czy to wobec strategii horyzontalnych pokroju Zielonego Ładu i Fit for 55, uzależnienia funduszy strukturalnych od niejasnych konceptów praworządności, czy Planu Odbudowy postcovidowej, którego musiał wręcz bronić przed negatywnym głosowaniem opozycji, nie mówiąc już o ostatnim wydarzeniu, czyli uchwale PiS wykluczającej możliwość Polexitu.
Wygląda na to, że drugiego tak „probrukselskiego” rządu chyba w Polsce jeszcze nie było, a mimo to zarówno rządzący, jak i cała Polska, dostaje baty aż się kurzy. Dlaczego? Już piszę.
W Berlinie, Paryżu i Brukseli bardzo popularna, wśród urzędników wysokiego szczebla, jest karolińska wizja Zjednoczonej Europy, której granice zamknąć się powinny na terytorium zarządzanym w VIII wieku przez Karola Wielkiego. Zresztą odnoszę wrażenie, że w Brukseli raz mocniej, a raz słabiej daje znać o sobie poczucie wspólnoty ze spuścizną Franków, czy wręcz istnienia więzów krwi pomiędzy dzisiejszymi eurokratami i średniowiecznymi Karolingami.
Ograniczając horyzont czasowy do XX i XXI wieku wyraźnie zarysowuje się dziś koncept powrotu do geograficznych korzeni, na których oparte zostały Traktaty Rzymskie, czyli terytorium Niemiec, Francji, Państw Beneluxu, może północnej części Włoch, może Austrii i ewentualnie Republiki Czeskiej i fragmentów Skandynawii. W tym koncepcie elit zachodnioeuropejskich dla reszty Europy nie ma miejsca.
W trakcie, trwającego dekady procesu integracji europejskiej peryferia, w tym Polska, oddały karolińskiemu centrum w posagu wszystko co miały: siłę roboczą, rynki zbytu, firmy, surowce. W najbliższych kilku latach oddadzą resztki rodowej zastawy – oszczędności swych obywateli. Nastąpi to w bolesnym społecznie i ekonomicznie procesie transformacji energetycznej. I ostatecznie społeczeństwa te staną się całkiem zbędne w nowym, europejskim ładzie. Więcej przeczytasz tu: Co łączy liberalną demokrację w Afganistanie i zielony ład w Unii Europejskiej?
Ale tu pojawia się zasadniczy problem. Państw członkowskich nie da się z ugrupowania wyrzucić. Muszą same opuścić UE. A tradycyjnie największy problem jest z plemieniem Słowian z dorzecza Wisły i Odry, z których 70-80% regularnie popiera integrację europejską. Najwięcej wśród wszystkich krajów członkowskich.
Obserwujemy więc eksperyment karolińskiej eurokracji, który w razie powodzenia zostanie zastosowany na pozostałych obszarach peryferyjnych UE. Eksperyment polegający na próbie doprowadzenia polskiego społeczeństwa do tak głębokiej niechęci do instytucji europejskich, by wreszcie sami Polacy opowiedzieli się za kolejnym exitem, tym razem z przedrostkiem Pol. I w ten sposób dokonali samorozwiązania problemu nadmiernej liczby krajów członkowskich, któremu z radością przyklaśnie brukselska administracja.
Czy plan ten ma szanse na realizację? Możliwe, ale zanim to nastąpi zapłacić musimy jeszcze za zielone technologie z Niemiec i Francji, za gaz płynący Nord Stream 2 i za europejski dług zaciągnięty na postcovidową odbudowę Zachodniej Europy.
I gdy za lat 15 ośrodki władzy w Berlinie i Paryżu, po szoku którego doświadczą niezamożne społeczeństwa UE, powiedzą nam, że przepraszają za „kosztowny” błąd zielonej transformacji i za wywołaną nim nędzę Polaków, Rumunów, Greków i Chorwatów, proces budowy Neofrankońskiej Europy się dokona. Urabiane przez kilka lat społeczeństwa same wpadną w zastawioną pułapkę. Grecy, Portugalczycy, czy Polacy powiedzą Unii Europejskiej w referendach do widzenia i, jak to miało miejsce wielokrotnie w trakcie ostatnich stuleci, zostaną z niczym. Gorzej, dezintegracji europejskiej towarzyszyć będzie poczucie porzucenia i wykorzystania.
Tagi: gospodarka, kryzys, Polexit, Unia Europejska, Zielony Ład