Niezwykle trudno jest rozmawiać o tym co dzieje się na Ukrainie. Z jednej strony ogrom ruskich zbrodni i nieszczęście Ukraińców uniemożliwia dyskutowanie o sprawach tak przyziemnych, jak ekonomia czy polityka. Z drugiej strony bohaterstwo narodu ukraińskiego zmusza do zastanowienia co dalej zrobić by krew żołnierzy i cywilnych ofiar barbarzyńców ze Wschodu nie została przelana na próżno. I dlatego koniecznie należy się zastanowić nad tym jakie będą konsekwencje wojny na Ukrainie. W skali Europy Centralnej, superkontynentu Euroazji, ale także w skali globalnej – rywalizacji największych mocarstw – Stanów Zjednoczonych i Chin.
Rzeczywiście zgadzam się ze stwierdzeniem, że Ukraina walczy w tym momencie za Europę Centralną. Pewnie także za Europę Zachodnią, która nic z tego nie rozumie i ma nadzieję, że za kilka tygodni kłopot zniknie i będzie można wrócić do business as usual.
Ale tak nie będzie.
Obecna wojna, która ewidentnie grozi fizycznemu unicestwieniu Ukrainy jako suwerennego państwa ma inny wymiar dla państw Zachodniej Europy. Tam wciąż ludziom wydaje się, że nie jest ona klasycznym militarnym zagrożeniem. Nie takim jak miało to miejsce w okresie zimnej wojny. Jest „jedynie” lokalnym problemem, gdzieś na rubieżach Europy. I pewnie, gdyby nie zagrożenie nuklearne to już po tygodniu znikłaby z ekranów telewizorów.
Znaleźć się pod protektoratem Federacji Rosyjskiej (chodź założę się, że byłaby to ostatnia rzecz, która odpowiadałaby mieszkańcowi Zachodu) jest z punktu widzenia przeciętnego Portugalczyka czy Francuza, czystą fikcją, porównywalną do kolejnego filmu o agencie 007. W rezultacie społeczeństwa Zachodu Europy traktują inwazję ruskich na Ukrainę, jak wiele innych konfliktów. Jest niemiło – to prawda, bo ludzie giną. Ale przecież giną także w wielu innych miejscach i jakoś to nie wpływa na życie w Paryżu i Berlinie.
I reakcja jest adekwatna do odległości i poziomu świadomości na temat tego, czym jest ta wojna. I czym może się skończyć udana próba odbudowy Imperium Sowieckiego. Na śniadanie pokiwają głowami nad kolejnymi ofiarami. Na obiad zdenerwują się rosnącymi cenami energii. A przy kolacji pośmieją się z Putina, że taki z niego wschodni Hitler.
A tymczasem wojna, która wybuchła 24 kwietnia 2022 roku nie ma nic wspólnego z lokalnym (nawet w skali globalnej, a już na pewno nie w Centralnej Europy) konfliktem. W świecie Realpolitik inwazją na Ukrainę i barbarzyńskimi bombardowaniami Kijowa, Charkowa czy Odessy, Kreml rzucił wyzwanie najpotężniejszemu obecnie mocarstwu świata – Stanom Zjednoczonym Ameryki, ale i całemu wolnemu Zachodowi. I kto tego nie dostrzega, nie rozumie jasnego przekazu płynącego z Kremla: „idziemy po Was”.
Wojna na Ukrainie jest trochę jak partia szachów (jakkolwiek bezdusznie by to nie brzmiało). Jej stawką jest mistrzowska korona –
odbudowa imperium i zastąpienie USA przy stole światowych potęg.
Na nieszczęście szachownicą stały się stepy Ukrainy, ze wszelkimi tragicznymi konsekwencjami dla Ukraińców. Ale tak – to nie jest lokalny konflikt – tylko gra o najwyższą możliwą stawkę. Wygrany bierze wszystko, przegrany wszystko traci. I w Stanach Zjednoczonych, ale także w Wielkiej Brytanii, krajach skandynawskich, czy w Europie Centralnej politycy i społeczeństwa zdają sobie z tego sprawę.
Na Kremlu nie ma co do tego także wątpliwości. Tymczasem w Brukseli, Francji i Niemczech najwyraźniej świadomość konsekwencji jest na poziomie dobrze przyciętego trawnika.
A to dopiero pierwszy akt konfliktu. Patrząc na to co dzieje się w Buczy, Mariupolu, Irpieniu i setkach innych miejscowości na wschodzie Ukrainy można stwierdzić, że w tej wojnie nie bierze się jeńców. Nie bierze się jeńców w małych mieścinach Ukrainy i nie będzie branych jeńców, gdy wojna rozleje się szerzej. Konsekwencje wojny na Ukrainie dotkną wszystkich.
I choć jest to trywialne stwierdzenie to w jakiś przedziwny sposób to nie dociera do głów decydentów w Unii Europejskiej. Dla nich metodą rozwiązania konfliktu nie jest wyrwanie bestii kłów, tylko powtarzające się w nieskończoność rozmowy telefoniczne z Putinem. Dodatkowo liczenie na to, że ten tak się nimi zmęczy, że wycofa wojska z Ukrainy. I oczywiście za półdarmo będzie tłoczył gaz ziemny Nord Streamem.
To się jednak nie stanie, bo jak napisałem, to dopiero pierwszy akt konfliktu. I niezależnie od rozwoju sytuacji na Ukrainie, będą kolejne rozdziały tego dramatu. Wystarczy przypomnieć sobie, ile czasu zajęło Federacji Rosyjskiej dźwignięcie się z kolan po upadku ZSRR w roku 1991.
Już w kilkanaście lat później sowieci zmiażdżyli Czeczenię. Cztery lata po Czeczeni najechali Gruzję, a chwilę później południowo wschodnią Ukrainę. A w między czasie toczyli mniej oficjalnie szereg innych konfliktów w Nagórnym Karabachu, czy w Kazachstanie. A przecież upadek imperium sowieckiego był – tak się wydawało – jak uderzenie meteorytu niosącego zagładę dinozaurom. I to dosłownie, ponieważ gospodarka radziecka w przeddzień upadku była właśnie takim dinozaurem. O czy możesz przeczytać tu: Wzrost gospodarczy w ZSRR w latach 1929-1991.
A mimo to wystarczyła dekada by upadłe imperium znów było gotowe do siania śmierci i zniszczenia.
W kategoriach wpływu na potencjał dzisiejszej Federacji Rosyjskiej trudno porównać stratę kilkuset czołgów i śmierci żołnierzy w liczbie jednej dywizji do upadku ZSRR. Wystarczy chwila refleksji nad tym jak mocno konsekwencje wojny na Ukrainie spowolnią machinę zniszczenia Federacji Rosyjskiej. Warto zastanowić się jak dużo czasu Kreml będzie potrzebowałby tym razem by być ponownie gotowym do ekspansji. I to najpewniej właśnie w kierunku Paryża. Zachodni politycy i mieszkańcy zachodnich państw Unii Europejskiej, marginalizują lub ignorują to niebezpieczeństwo. I po raz kolejny będą odpowiedzialni za wykarmienie potwora, który właśnie morduje niewinnych w Donbasie.
Czy w tej sytuacji rachityczne sankcje nakładane przez Brukselę na oprawców z Rosji wystarczą by ich powstrzymać? Czy też okrucieństwo wojny odczują wszyscy Europejczycy na własnej skórze? O tym wkrótce.
Tagi: Federacja Rosyjska, Niemcy, Ukraina, Unia Europejska